
Koty – Filmowa wersja kultowego musicalu Andrew Lloyda Webbera. Porzucona przez swoich właścicieli, Victoria musi odnaleźć się w tanecznym świecie kotów.
Krindż to zwrot slangowy, spolszczone angielskie „cringe”. Czyli: obciach, siara. Coś „krindżowego” sprawia, że odbiorca czuje się skrajnie zażenowany, aż ma ochotę się skulić. Gdyby ktoś szukał przykładu, sprawnie objaśniającego ten popkulturowy termin, może śmiało sięgnąć po film „Koty”. Dzieło Toma Hoopera to bowiem słownikowy przykład krindżu, krindż na 250 proc. Film jest adaptacją stworzonego na początku lat 80. musicalu Andrew Lloyda Webbera pod tym samym tytułem. Webber to jeden z absolutnych tuzów tej formy widowiska, autor muzyki do m.in. „Jesus Christ Superstar”, „Evity” czy „Upiora w operze”. Oparty na libretcie Trevora Nunna z Royal Shakespeare Company spektakl, wykorzystujący wiersze T.S. Eliota jako bazę, bił rekordy czasu wystawiania tak na West Endzie, jak i na Broadwayu. Nie trzeba być fanem musicali, by kojarzyć chwytającą za serce balladę „Memory”, szczególnie w spektakularnym wykonaniu Elaine Paige.
Mamy zatem hitowy musical, pełną gwiazd obsadę (m.in. Judi Dench, Idris Elba, Rebel Wilson, a nawet Taylor Swift!), 100 mln dol. budżetu – plus pewnie dodatkowa jedna czwarta na bardzo intensywną promocję, bo film kreowany był na świąteczny hit. Do tego utytułowany reżyser za sterami. Co się stało, że Tom Hooper („Jak zostać królem”, „Nędznicy”, „Dziewczyna z portretu”) tak opacznie skalibrował projekt, o który ponoć walczył od lat? Sama koncepcja musicalu „Koty”, w którym przez dwie godziny ludzie przebrani w futra i z pełnym kocim makijażem, wyśpiewują wzniośle operowe nutki o miłości, stracie i tęsknocie, wydaje się wybitnie „ejtisowa”; odjechana, absurdalna, przegięta na etapie samego założenia. No dobrze, jak szaleć to szaleć! Wiele kiczowatych przebojów sprzed czterech dekad do dziś cieszy tak ucho jak i oko, dlaczego nie ten?