Furie – Młoda kobieta zostaje porwana i wbrew swojej woli jest uczestniczką gry, której stawką jest jej życie.
Bohaterki filmu „The Furies” – nieustraszoną Maddie i nadwrażliwą Kaylę – poznajemy w momencie, gdy padają ofiarą porwania. Mają wziąć udział w krwawej rozgrywce, która wyłoni tylko jedną zwyciężczynię. Reżyser-debiutant, Tony D’Aquino, serwuje nam dobrze znaną historię: najłatwiej określić ją jako skrzyżowanie „The Most Dangerous Game” z „Hostelem”. Teoretycznie nie ma więc co liczyć na szczególną odkrywczość, choć pojawiają się też w filmie pomysły całkiem abstrakcyjne – by nie napisać absurdalne.
Morderców liczą sobie „The Furies” co najmniej kilku. Prowadzeni są przez nowoczesny system komputerowy. Idee nie zostają zakończone. W finale brakuje momentu katharsis, a jedna z bardziej dobrotliwych postaci – dotąd pokrzywdzona – sama staje się potworem. W końcu, tu cytat, „żyjemy w popieprzonym świecie, pełnym popieprzonych ludzi”. Zwłaszcza uprzywilejowanych mężczyzn. „The Furies” to slasher wyraźnie girl-powerowy, ceniący sobie kobiecą siłę. Bohaterki muszą dowieść, że potrafią zadbać o swoje bezpieczeństwo i co rusz odpierają ataki chorych zwyroli. Poniekąd feministycznemu przesłaniu można przyklasnąć, choć twórcy nadal dają pannom w kość: jednej z nich zostaje… odrąbana twarz – okazuje się, że ten z pozoru niewykonalny manewr jest w gruncie rzeczy możliwy.
Sprawiają „Furies” wrażenie horroru rozjuszonego i pisanego gniewem, choć finalnie jest on mniej napastliwy, niż zakładają twórcy. Scena końcowa rozczarowuje naiwną i mało racjonalną konkluzją, a po drodze źle dopasowano do kontekstu humor sytuacyjny – na przykład, gdy brutalny zabójca w popłochu zwiewa przed wkurzonymi dziewuchami. Może to komizm zupełnie omyłkowy?