Demony prerii – Zachód końca XIX wieku. Mode małżeństwo żyje na prerii z dala od cywilizacji. Gdy w bliskim sąsiedztwie osiedla się Lizzy ze swoim mężem, zaczynają się dziać trudne do wyjaśnienia zjawiska. Kobiety są atakowane przez nieznaną siłę. O zakłócanie ich spokoju podejrzewają demona prerii, który wydaje się niezwykle podstępny. Mężczyźni posądzają kobiety o paranoję i religijne zabobony.
Chociaż rodzimy poster reklamujący omawiany film to bezdyskusyjnie kawał plakatu, ten oryginalny, amerykański, też jest niczego sobie. Może i na pierwszy rzut oka nie wygląda zbyt imponująco – ot, pokazana plecami kobieta stojąca na progu położonego gdzieś na prerii domostwa. To nic innego, jak trawestacja słynnego ujęcia z „Poszukiwaczy” Johna Forda, do tego z twistem. Kowboj dawno już odszedł, została samotna kobieta i upiorne, czarne łapska. Mąż, Isaac, często opuszcza dom, goniąc za sprawunkami, a Lizzy (Caitlin Gerard), zapewne emigrantka w drugim pokoleniu. Pacierze klepie po niemiecku, przytłaczają preriowe demony. Lecz to nie żadne potwory z piekła rodem, tylko samotność i lęk. Stąd, kiedy nieopodal sprowadza się młode małżeństwo, Emma i Gideon.
Dla kobiety to szansa na zrzucenie kotwicy i nawiązanie kontaktu z zasiedloną ziemią, która nie pozwala traktować się jak swoją. Ale Lizzy znajduje broszurkę o nadnaturalnych stworach, której lektura pomaga spersonifikować dręczące ją myśli i obawy. U koncepcyjnej postawy filmu Tammi leży pytanie, czy owe strachy to wykwity umysłu spanikowanej kobiety, czy prawdziwe monstra żerujące na bezbronnych osadnikach. Szukanie odpowiedzi na takie pytanie nie jest łatwe, ponieważ trudno też uwierzyć na słowo skupionej na Lizzy narracji. To nieprzerwanie z jej perspektywy obserwujemy przedstawione wydarzenia.